Doszłyśmy do punktu, w którym pomyłki stają się tak masakryczne, że ulegają katastrofom.
W świat wyruszamy nie po raz pierwszy, nie żebyśmy zaraz jakimiś wybitnie wytrawnymi podróżniczkami były, ale powiedzmy, że ogarniamy rzeczywistość. Potrafimy zadbać o dokumenty, a nawet spakować plecak. Tym razem też poszło nam nieźle. Ba, nawet udało nam się nie zaspać na samolot. Było znacznie gorzej.
RPA, Namibia, Zambia, Tanzania, Kenia. Nasze marzenie z poprzedniego roku, które skończyło się upadkiem- ze względów finansowych. W zasadzie w tym też powinno się tak skończyć. Ale sztukę uciszania głosu rozsądku opanowałyśmy do perfekcji.
Głos rozsądku mówi: Makosko, co ty czynisz? Czyżeś do reszty rozum straciła? Grosza oszczędności nie masz, rachunek za wodę nie zapłacony (o pozostałych rzeczach z działu ‚niezapłacone’ rozsądek na szczęście nie pamięta), a ty do Afryki się wybierasz i to jeszcze zamierzasz przejechać z boguduchawinnym dzieckiem przez pół tego zdziczałego kontynentu”
Na co ja zasadzam się na drania za rogiem i łup – patelnią w łeb. I po robocie. Po rozsądku.
Jedziemy. To Lilki wyprawa, pod jej ukochaną, wymarzoną i wyśnioną Namibię. Z Himba, na których to punkcie Li ma niezłą korbę. A z docieraniem do Himba będzie ponoć grubo… Stop dygresje, o Himba pewnie jeszcze zdążę napomknąć. Na czym to skończyłam? Acha, Namibia.
A jak Namibia to RPA, bo taniej tu dolecieć niż tam. A jak RPA to pingwiny, bo jak tu żyć nie zobaczywszy pingwina ni razu, hę? A jak Namibia to przecież już rzut beretem do Kenii, a Kenia wrosła w nas tak mocno jak cholera albo inna zaraza. A że po drodze wyrosła Zambia i Tanzania, nie pozostaje nic innego jak zobaczyć i pokochać.
Jeszcze w Tanzanii musimy przejąć na lotnisku moje dwie cudne uczennice, które wpadły na szatański pomysł zjechania z nami kawałka Afryki. A ja się zgodziłam. Nie wiem kto jest w tym wszystkim najbardziej szalony. Ja, one czy ich rodzice?
Wylot- koniec grudnia. Powrót- połowa lutego. Druga połowa. Ogarnąć to wszystko. Wizy, przepisy, choroby, o ‚celach podróży’, noclegach i innych pierdołach nawet nie wspomnę, bo wiadomo że i tak z tego działu dostanę pałę.
Risercz mówi, że wizę z wyprzedzeniem muszę mieć tylko do Namibii, do RPA wiz brak, do reszty na granicy. Na wszelki wypadek otworzyłam wątek korespondencji z ambasadami różnych krajów. Tanzania się mocno upierała, żeby jednak wizę wyrobić w ambasadzie mimo że na stronie www zapraszają bezpośrednio do budki strażnika granicznego. Jednak udam się do strażnika, bo w czasie oferowanych przez ambasadę to zdążę się na samolot trzy razy spóźnić. Zwłaszcza, że zarówno ambasada Namibii, jak i Tanzanii, mieszczą się w Berlinie. I o ile Namibia uwija się z robotą w trzy dni (z przesyłką do Polski daje to trzy tygodnie), o tyle Tanzania pieści się z przybijaniem pieczątki trzy tygodnie, to z przesyłką z pięć. A kto ich wie czy nie dłużej. Może listy z berlińskiej Tanzanii idą dłużej niż z berlińskiej Namibii…
No i tak jakby ryzyko nieco za duże, mimo że do wylotu ponad dwa miesiące…
Jeszcze RPA- kraj bijący rekordy przestępczości. Mówi się, że w Afryce to generalnie najpierw cię okradają a potem jeszcze odwożą na lotnisko. A o RPA mówi się, że zabijają cię zanim zdążysz się przywitać. I to RPA, by uchronić się przed falami emigrantów czy też imigrantów (zależy z której strony spojrzeć) wymyśliło dość restrykcyjne przepisy wjazdowe. Zwłaszcza dla dzieci.
Mój pokaźny nos mówił mi, że COŚ się będzie działo. A mój nos, z racji rozmiaru, rzadko się myli.
Zawczasu dlatego napisałam zarówno do ambasady Polski w RPA, ambasady RPA, a nawet skontaktowałam się z prawnikiem, żeby upewnić się, czy akt urodzenia to oby na pewno jedyny dokument, który muszę mieć, żeby jasnym było, że dziecko legalnie z kraju wywożę i jestem jej jedynym opiekunem prawnym. Wszystkie znaki na niebie i ziemi powiedziały, że owszem. Nieco mnie to uspokoiło. Na tyle mocno, że przez myśl mi nie przeszło, że przyjdzie mi tańczyć tango z liniami lotniczymi.
Dzień odlotu. Poprzedzony dwoma tygodniami strachu, paniki i lęków. Plecak spakowany, przyjaciele i krewni królika pożegnani, dom pożegnany. Swoją drogą, coraz bardziej podobają mi się te „ostatnie pożegnania”, które mają miejsce przed każdą wyprawą. To w ogóle ciekawe zjawisko.
Zjawiamy się na lotnisku. Na czas. Idziemy sobie do stanowiska zrzucania bagażu. Pani prosi o dokumenty, czyta, myśli. Musi sprawdzić. Znika w biurze na dobrą godzinę.
Oni nie wiedzą, koledzy z Cape Town nie wiedzą, oni muszą napisać do biura imigracyjnego. Bo inaczej nie mogą nas wypuścić. No w mordę, mam każdy jeden dokumencik i pięć dodatkowych. A oni chcą pisać maile do Afryki. Ja tam nie wiem jak się pisze maile do South Africa, ale wiem, że jakbym napisała do takiej Kenii to na odpowiedź poczekałabym z pewnością dłużej niż kilka minut… dni … tygodni… Nam tu zaraz nawieje samolot, a oni sobie mailują z Afryką.
Idziemy do gejtu, czekamy, nie ma odpowiedzi. Nie ma. Nie ma.
Śmieszne. Lilka jak nie polecimy tym samolotem to wrócimy do domku i zrobimy sobie kawkę.
‚Mnie też?’ pyta Lilka.
‚no jasne’- odpowiadam wzbijając się na wyżyny poczucia humoru, bo przecież wiadomo, że dzieciakowi bym kawy nie dała. Tak dalece absurdalnym wydawał mi się pomysł nie polecenia tym samolotem.
I cóż. Zrobiłam dziecku kawę.
A potem wychłeptałam piwo, które oglądacie na obrazku. Było paskudne.
Może polecimy pojutrze… może…
No nie no, niezły bajzel. Ale powiem Wam, że coś czułem że nie poleciałyście wtedy.
prorok jaki